Z perspektywy Sopotu: system do wymiany |
Marcin Gerwin |
piątek, 17 czerwca 2011 |
Wyobraźmy sobie, że prowadzimy dużą firmę deweloperską. Oczywiście budujemy domy ekologiczne, wyposażone w odnawialne źródła energii i gdzie wykorzystuje się wodę deszczową do podlewania roślin, żeby nie brzmiało to jakoś strasznie. Chcemy zatrudnić personel do działu projektowania tych domów. Kogo zatrudnimy? Architektów, prawda?
Będziemy szukać ludzi, którzy mają doświadczenie w projektowaniu, którzy dobrze czują ekologiczne budownictwo, którzy są specjalistami w swojej dziedzinie. Wiem, wiem, jest to tak oczywiste, że nawet nie ma co o tym wspominać. Czy w ogóle przyszłoby nam do głowy, by zatrudnić do tego działu osoby, które nie są architektami? Oczywiście, że nie. Jak więc jest to możliwe, że w radzie miasta Sopotu, w komisji ds. architektury i urbanistyki, która liczy sobie 5 osób, nie ma ani jednego architekta lub urbanisty? Nie jest tak, że nie lubię radnych, którzy są w tej komisji, ale jest to sytuacja, która jest nie do pomyślenia w żadnej dobrze zarządzanej firmie. Polityczna prowizorka Patrząc z boku na sposób organizacji pracy rady miasta, trudno jest oprzeć się wrażeniu, że gdyby była to firma działająca na wolnym rynku, to jej błyskawiczna plajta byłaby gwarantowana. Radni podejmują decyzję często bez dogłębnego zapoznania się z projektami uchwał, brakuje im kompetencji, by je ocenić, pomimo tego jednak decydują o wydatkach setek milionów złotych. Choć powierzamy radnym tak wiele ważnych decyzji, to zwykle nie zajmują się sprawami naszych miast przez cały dzień, a jedynie z doskoku. Czy nie jest to trochę dziwne? Zazwyczaj radni mają stałą pracę, są na przykład nauczycielami czy lekarzami, a sprawami mieszkańców zajmują się po godzinach. Albo też zwalniają się z pracy na spotkania komisji – mamy w Sopocie radnego, który na co dzień pracuje w Warszawie. Rzadko kiedy radni są urbanistami czy specjalistami od zrównoważonego rozwoju. Ktoś może powiedzieć – to trzeba było wybrać do rady miasta tych urbanistów i innych specjalistów, w czym problem? Ano w tym, że to tak nie działa. Co, jeżeli owi urbaniści lub specjaliści od rewitalizacji miasta nie chcą kandydować do rady miasta, choć mają do tego wszelkie kwalifikacje? A kandydują za to masowo ci, którzy tych kwalifikacji nie mają? Rzecz w tym, że system jest do niczego. Ten system sprawia, że osoby, które mają predyspozycje do zajmowania się sprawami miasta, nie garną się do polityki, nawet tej miejskiej, bo oznacza ona brudne gry, intrygi, kłamstwa, obrzucanie błotem i inne tym podobne paskudności. Trudno się więc dziwić, że wiele osób nie chce mieć z polityką nic wspólnego. Mam nadzieję, że nikt z osób, które kandydowały na publiczne stanowiska nie poczuje się urażony, ale obecny system sprawia, że oprócz osób przygotowanych merytorycznie, do polityki garną się ludzie żądni władzy, widzący w niej szansę na zrobienie kariery czy traktujący działalność publiczną jako sposób na zarabianie pieniędzy. Czy może być inaczej? Wybory deliberatywne? Czytając o tym, jakie cechy powinien mieć, według Indian z Ameryki Północnej, dobry przywódca, zastanawiałem się, jak by to wyszło we współczesnych wyborach. Jedną z pożądanych przez Indian cech jest bowiem skromność. Jak jednak skromny człowiek miałby stanąć do kampanii wyborczej, w której oczekuje się, że będzie z kolorowego plakatu obwieszczał swoją wyższość nad innymi kandydatami? Czy jednak dla ludzi z Europy skromność również nie jest pozytywną wartością? Jak więc wybrać osobę, która ma pożądane przez nas cechy charakteru? Czy da się zmienić system wyborczy tak, abyśmy zaczęli wybierać przedstawicieli, którzy nie tylko są skromni, lecz również mają realne kwalifikacje? Wybory prezydenta czy radnych to nic innego, jak konkurs o pracę. System wyborczy powinien być więc tak zaprojektowany, by pozwalał na przyjmowanie do pracy osób, które się do tego nadają. Przydałaby się więc rozmowę o pracę, czyż nie? Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, dzieje się tak w dziesiątkach tysięcy firm w Polsce i na świecie. Pierwszą rzeczą, jaką moglibyśmy więc wprowadzić, jest deliberacja, czyli debaty mieszkańców na temat kandydatów, a także naszych oczekiwań wobec nich. Chodzi o to, żeby nie głosować na ślepo. Niedawno moja koleżanka przedstawiła to idealnie mówiąc, że głosowanie w wyborach ją denerwuje, bo nie wie na kogo zagłosować, nie zna kandydatów, którzy są na liście, stawia więc krzyżyk kierując się partią polityczną. Wychodzi więc na to, że głosuje na markę, którą zna z mediów. Czy wyobrażamy sobie zarząd w firmie, który przyjmuje nowych pracowników bez spotkania, bez rozmowy, bez przejrzenia CV, a jedynie na podstawie zasłyszanych pogłosek? Mamy jednak prawo oddać głos bez poznania kandydatów i wygląda na to, że większość z nas z tego prawa korzysta. Czy nie jest to jednak absurd i kompletna nieodpowiedzialność? Można więc wprowadzić zasadę, że nie ma demokracji bez deliberacji i głosują tylko ci, którzy wzięli udział w debatach i poznali kandydatów. Jasne, pewnie obniżyłoby to frekwencję, ale czy nie poprawiłoby jakości wyniku? Kampania zresztą nie kończy się zaraz po wyborach. Radni i prezydent często myślą o reelekcji i zamiast wprowadzać w życie projekty, które będą trafiać w potrzeby mieszkańców, wybierają inwestycje wizerunkowe, które dobrze wypadają w mediach, którymi będą mogli pochwalić się w ulotce wyborczej lub które mieszkańcy będą po prostu zauważać. Bo jak staną na placu w środku miasta i zobaczą nowe płyty chodnikowe, to na pewno się zachwycą, jakiego mają dobrego prezydenta i oddadzą na niego głos raz jeszcze, bo przecież miasto pięknieje. Czasem można też odnieść wrażenie, że nasi reprezentanci realizują swoje własne fantazje, wydając dziesiątki milionów złotych na inwestycje, które nie są mieszkańcom potrzebne, ale za to podobają się,na przykład, prezydentowi. Do tego dochodzą jeszcze środki unijne. Patrząc na to, które inwestycje w Sopocie otrzymały ostatnio dofinansowanie (na przykład remont ścieżki przy potoku Haffnera), zacząłem marzyć, że może wreszcie te dotacje by się skończyły. Zdarza się bowiem, że projekty są realizowane nie dlatego, że są potrzebne, ale dlatego, że można otrzymać dofinansowanie. A dofinansowanie nie oznacza przecież, że otrzymujemy całą sumę, lecz całkiem sporo musimy dołożyć z budżetu miasta. Aby tego uniknąć, o wyborze inwestycji powinni decydować sami mieszkańcy. Ale znów: nie chodzi o wypełnienie ankiet na ślepo, co proponuje w Sopocie prezydent. Zwiększa to frekwencję, ale czy daje nam dobry jakościowo wynik, mam przez to na myśli to, czy zwyciężą te inwestycje, które są najbardziej potrzebne i najbardziej sensowne? Czy dobrym pomysłem jest głosowanie na projekty bez porozmawiania z innymi mieszkańcami, bez omówienia ich i bez usłyszenia innych opinii? Dlatego też w ramach budżetu obywatelskiego proponujemy przed głosowaniem debatę mieszkańców. Bez wątpienia wyższa frekwencja byłaby wówczas, gdyby można było głosować przez internet lub gdyby głosowanie odbywało się w lokalach wyborczych. Nie chodzi jednak o jak największą liczbę głosujących (co jest oczywiście pożądane), lecz o to, żeby wynik był sensowny. Te projekty wybrane przez mieszkańców trzeba będzie przecież zrealizować. Fasadowe konsultacje Ostatnie konsultacje społeczne w Sopocie wyglądały tak, że przedstawiono mieszkańcom szczątkowe informacje o inwestycjach, na które chciano pozyskać unijne dofinansowanie. Ankiety można było wypełnić w urzędzie lub przesyłać przez internet (w przypadku ankiet przesyłanych przez internet obowiązkowe było podanie danych osobowych, czyli zapomnijmy o tajności głosowania) i choć odbyły się spotkania z prezydentem, to wzięła w nich udział jedynie bardzo mała część głosujących, a prezydent przelatywał przez slajdy prezentacji w rekordowym tempie. Na jednym ze spotkań koleżanka zmierzyła mu czas i okazało się, że na przedstawienie niektórych projektów poświęcał jakieś 15 sekund. A konsultacje te dotyczyły tak gigantycznych inwestycji, jak choćby tunel pod Sopotem czy budowa ulicy Kolejowej, która miałaby przebiegać przez znaczną część Sopotu. Czy pokazano mieszkańcom przebieg tej ulicy? Nie. Czy w wyniku głosowania znalazła się ona wśród pięciu najwyżej ocenianych projektów? Tak. Na jakiej więc podstawie? Tych paru zdań opisu w ankiecie? I wynik takich konsultacji ma być traktowany na serio? Nie chodzi zatem tylko o to, by decyzje podejmowali bezpośrednio mieszkańcy. Istotne jest też to, w jaki sposób je podejmują. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz – całkowitą pomyłką w polskim systemie samorządowym jest urząd prezydenta miasta. Organ wykonawczy, którego podstawową rolą jest wprowadzanie w życie decyzji rady miasta, wybierany jest dziś nie przez radnych, ale przez mieszkańców, co jest błędem systemowym. Może to bowiem prowadzić do sytuacji, w której prezydent nie będzie czuł się zobowiązany do realizowania zadań powierzonych mu do wykonania przez radę, lecz będzie prowadził własną politykę, czasem nawet sprzeczną z kierunkiem wyznaczanym przez radę. Rozwiązać to można bardzo, bardzo prosto, znosząc urząd prezydenta, a na jego miejsce wprowadzając naczelnika urzędu miasta (jak to jest obecnie w niektórych stanach w USA), bez prawa inicjatywy uchwałodawczej, a powoływanego przez radnych na podstawie konkursu o pracę. Wymagałoby to równoczesnego wzmocnienia rady, poprzez umożliwienie radnym pracy na cały etat (można wówczas zmniejszyć ich liczbę) oraz zapewnienie im wsparcia merytorycznego przy tworzeniu projektów uchwał ze strony pracowników urzędu miasta. W niedawnych demonstracjach na placach i ulicach w Hiszpanii jedna rzecz była szczególnie inspirująca – że ludzie wreszcie zaczęli domagać się usprawnienia demokracji. Że nie chodziło tylko o to, by rząd sprawił, aby było więcej miejsc pracy, lecz że spojrzano na problem od strony systemowej. Że zaczęto domagać się zmiany ordynacji wyborczej, odebrania przywilejów politykom czy organizowania referendów, by decyzje mogli podejmować zwykli ludzie. Na problemy miast patrzy się czasem przez pryzmat konkretnych spraw, a to że przydałoby się więcej pieniędzy na remonty kamienic lub też że są zaniedbane podwórka czy dziurawe chodniki. Nie skupiajmy się jednak wyłącznie na tym, by odmalować elewacje. Spójrzmy, gdzie tak naprawdę tkwi problem - dlaczego priorytetem w wydatkach z budżetu miasta są megainwestycje wizerunkowe, a nie drobne remonty, o które latami upominają się mieszkańcy? Przyjrzyjmy się temu, jak działa ordynacja, finansowanie partii politycznych (jak najbardziej ze środków publicznych, tylko dla większej ich liczby, by otworzyć scenę polityczną), jak prowadzone są konsultacje społeczne, jak działa rada miasta, w której radni nie mogą nawet zatrudnić pracowników w biurze rady miasta, a robi to prezydent. To tu, w gąszczu artykułów w ustawach, jest nasza szansa na zmianę systemową. Możemy mieć na to wpływ, jako zwykli obywatele. Jak podkreśla się w Hiszpanii: „Nie jesteśmy towarem w rękach polityków i bankierów”.
Marcin Gerwin Dr Marcin Gerwin jest z wykształcenia politologiem, współzałożycielem Sopockiej Inicjatywy Rozwojowej
Zobacz więcej:
Dodaj do...
Poleć znajomemu
Komentarze (0)Zapisz się do kanału RRS tego komentarzaPokaż/Ukryj Komentarze Napisz komentarz |
Poprawiony: piątek, 17 czerwca 2011 13:39 |