Sklep spółdzielczy „Radek“ |
Marcin Muth |
poniedziałek, 28 marca 2011 |
Podróżując po egzotycznych miejscach można gdzieniegdzie natrafić na ślady cywilizacji dobrze znanej, a nawet w pewnym sensie rodzimej. Kiedyś mnie to radowało nawet, bo wiedziałem, że mogę wtedy się spodziewać odrobiny światła w ciemnym jak chmury nad Euro 2012 krajobrazie dzikich pól polskiego kapitalizmu. Każdorazowo wyjeżdżając z Poznania natrafiałem na ludzi, którzy wcześniej ode mnie opuścili przytulny gród Przemysła, aby zanieść rozpalony kaganek zachodniej cywilizacji na obszary przez dawnych zaborców daleko bardziej zapuszczone. Pamiętam nawet dość ciekawą modę w krakowskich pismach swego czasu, gdy tamtejszy naczelny brał sobie na pomoc wice z Poznania. Zazwyczaj, jako człowiek oddalony od macierzy, szukałem pozytywnych oznak bytności krajan swoich i odnajdowałem je z satysfakcją. Duma mnie rozpierała, gdy mogłem przykleić naklejkę „made in Poznań“ do działań gospodarnych biznesmenów, wydajnych pracowników, rozsądnych dziennikarzy, alternatywnych artystów i racjonalnych menadżerów. Pewnie do kawiarnianych anegdot krakowskich przeszły moje bajania o tym, jak to w Poznaniu wszyscy pracują od rana do wieczora, nikt nie pije, nie kradnie, a nawet nie cudzołoży. Firmy kwitną, majątki rosną, a życzliwość wielka panuje. Byłem w sianiu przykładów zaradności poznańskiej tyleż zaślepiony, co czasem nawet przekonująco groteskowy. Tym razem jednak podróże moje rzuciły mnie w świat zupełnie od poznańskiej rzeczywistości daleki i nijak do niej, wydawałoby się, nieprzystający. Zaniosło mnie bowiem na warszawskie Bielany, znajdujące się pośrodku drogi z inteligenckiego Żoliborza do hip-hopowej Chomiczówki. Zdecydowanie ta dzielnica zyskała, gdy dojechało tu słynne warszawskie metro. Od razu się okazało, że można tu mieszkać i do centrum, a właściwie do tego co się centrum w Warszawie nazywa, godzinami nie jechać. Postęp to mniej więcej taki jak niegdysiejsze ukończenie Pestki na Piątkowo, choć chyba bardziej przepustowy. Bielany to dzielnica różnorodna i w zasadzie ładna. Szerokie ma ulice, a chodniki wcale niewęższe. Bloki posiada, ale z lepszych epok. Raczej brak bezsensownych deweloperskich strzeżonych wybiegów dla zaharowanych budowniczych kapitalizmu, a także raczej znikoma jest obecność radosnej zabudowy późnego Gierka i dogorywającego Jaruzelskiego. Przeważają inwestycje tużpowojenne oraz z wczesnych dekad PRL-u, kiedy to budowano może nieco topornie, ale jeszcze solidnie. Jest też jeden piękny rodzynek przedwojenny – Zdobycz Robotnicza. Przykład, że szlachetne intencje, nawet jeśli nie przyniosą szczęścia robotnikom, to chociaż zostawią ładny pejzaż. Co prawda upstrzony gigantycznym torcikiem wedlowskim o charakterze kościoła, ale nadal pozytywnie odbijający się na tle dość dziwacznego miasta, jakim jest Warszawa. W tym właśnie egzotycznym krajobrazie, gdzie socrealizm spotyka się z przedwojennym modernizmem i kościelnym postmodernizmem, natknąłem się na coś, co mi jako żywo poznańską rzeczywistość przypomniało. A zaczęło się od jakże ostatnio popularnej czynności, czyli zakupów. Podobno, najlepiej ostatnio kupować w osiedlowym, względnie na biedaka w Biedronce. Jednak Bielany, jak większość osiedli socrealistycznych nie posiadają ani takich sklepów ani takich. Jedyne opcje to: zakupy przez internet, wyprawa do molocha zwanego centrum handlowym, gdzie zawsze znajdzie się jakiś hipermarket lub skorzystanie z miejscowej oferty ograniczającej się właściwie do supersamu spółdzielni Społem, względnie spółdzielni bliźniaczej oraz zwykłych sklepów spożywczych Społem, względnie spółdzielni bliźniaczej. Jeśli potrzebujemy zakupów pośrednich pomiędzy takimi, które warto zamówić przez internet a takimi, po które nie warto w ogóle wychodzić, musimy iść do Społem-Matki, czyli supersamu o wdzięcznej nazwie "Radek". Do sklepu, który niczym, poza asortymentem, nie różni się od siebie z lat 80. Ta sama obsługa, ta sama organizacja, ta sama niechęć do klienta i nienawiść do świata zewnętrznego. Sklep "Radek" to byt autarkiczny. Istnieje po to, aby jego obsługa dobrze się bawiła, uciekając przed klientami na zaplecze, omijając ich szerokim łukiem lub opierdalając wniebogłosy. Klient jest tam intruzem i przeszkadza właściwie we wszystkim. Wejdzie, to zaraz chce koszyk, bo bez koszyka nie wejdzie na halę. Koszyki leżą porozwalane na całym sklepie, ale ten musi mieć przy wejściu. Po co on w ogóle tu właził? Klient gdyby w ogóle miał jakiś wybór, to by tam nie właził. Bo po co? Po to żeby szukać koszyka po całym sklepie? Przykleić się do ciągnącej się w alejkach rozlanej musztardy? Powkładać artykuły spożywcze do brudnego jak chodnik przed kebebaem koszyka? Żeby wybierać między produktami, których na oczy nie widział w innych sklepach, a tu leżą jakby czekały dopiero na nadejście gospodarki konkurencyjnej? A może klient tam włazi złośliwie? Może chce przeszkadzać paniom z obsługi w piciu kawy ze szklanek bez uszek? W noszeniu szmaty z kąta w kąt? W męczeniu karpi pływających bez sensu w baniaku niemal do wiosny? Może chce, żeby mu, cholera, w plasterki pokroić sera? Albo świeże bułeczki by chciał nie z podłogi, tylko z zamkniętej półeczki? Bułkę przez bibułkę, hę? Biedny klient przychodzi tam jednak tylko po to, żeby kupić to co mu do życia potrzebne. Najchętniej by tych królowych sklepowych nie widział i nie spotykał, ale musi. Musi obchodzić kasę dookoła, gdy chce zapłacić kartą zamiast gotówki. Musi się uśmiechać, gdy pani nie chce się podawać skasowanych produktów zza kasowej szybki. Musi prosić się, błagać, pokłony siać, żeby z zakupami szczęśliwie stamtąd wyjść. Gdyby mu tylko do głowy przyszło podnieść głos, to zaraz by się na niego rzuciły strażniczki autarkicznej szczęśliwości "Radka" bielańskiego, który od kilkudziesięciu lat znosi cierpliwie kaprysy historii i trwa w niezmienionym kształcie. I w sukurs by poszli tym harpiom stali klienci, którzy wiedzeni strachem, że mogą być także o bunt oskarżeni, gorliwie przytakną sklepowym z "Radka". Bo tak to już jest ze spółdzielniami. Kiedyś powstawały, żeby pomóc ludziom gospodarować. Potem zamieniły się w potężne organizacje, w których nikt za nic nie odpowiadał i nikt nad niczym nie panował, ale za to wszyscy siebie wzajem za mordę trzymali. Dziś, są to skanseny, w których dogorywają najmroczniejsze potwory poprzedniej epoki i nie byłoby w tym nic szczególnie smutnego, gdyby nie to, że te spółdzielcze mastodonty coraz bardziej przypominają mi klimatem rodzinne miasto. Marcin Muth
Dodaj do...
Poleć znajomemu
Komentarze (6)Zapisz się do kanału RRS tego komentarzaPokaż/Ukryj Komentarze ślepnik feletonowy
Który skrzywdziłeś handlowca warszawskiego,
Drwiną przygłupią spółdzielczość jego obdarzając. Nie kryj się w Poznaniu. Społem pamięta. Możesz sklep dobijać – narodzi się nowy. Spisany został tekst internetowy. Lepszy dla ciebie byłby stragan przydomowy albo na Bułgarskiej Litara catering. Warszawa M.St. 2011 Klatka. Widziałem.
Jest strach. Bielany to prawdziwe bogactwo flory i fauny. Każda ulica surprajzami zachwyca. Miłość od pierwszego do ostatniego wejrzenia.
Wszystkim dzięki za dobre słowa. Zdjęć nie będzie. Obiektyw subiektywnie padł. klatka
"po przekatnej skrzyzownia" przy ktorym zajduje sie Radek jest sklep z lada za kratami (sic); wlasciwie to trudno stwierdzic kto znajduje sie w klatace i kto kogo mialby sie obawiac - sprzedawcy czy kupujacy.
...
o! teraz dopiero odkryłam że tak fajnie piszesz.ja tam sklep Radek darzyłam sentymentem, gdyż nazwa jego przypominała mi imię mojego ulubionego naczelnika z instytucji w której kiedyś pracowałam.
Napisz komentarz |
Poprawiony: poniedziałek, 28 marca 2011 01:35 |