Co zostało z demokracji?
Redakcja   
poniedziałek, 25 maja 2009
Wybory odbywają się w krajach tak różnych jak Indonezja, Afganistan, Irak i Stany Zjednoczone. Demokracja, powstała w Atenach w 507 roku p.n.e., okazała się najbardziej naturalną dla człowieka formą rządów, najmniej szkodliwym spośród politycznych ustrojów. Trzeba jeszcze, by dobrze działała i by nie psuła jej władza, która nie została wybrana głosami ludu i nie jest kontrolowana przez obywateli.

Arystoteles w Polityce pisze: „W demokracjach ludzie ubodzy więcej znaczą niźli bogaci, przedstawiają przecież większość, a co ta uchwali, ma moc obo­wią­zu­ją­cą” [1]. W kolejnym fragmencie filozof zdaje się najpierw osłabiać wymowę tego zdania, jednak zaraz rozszerza je i uzupełnia, by w końcu uczynić aksjomatem: „Równość polega na tym, że ubodzy czy bogaci nie górują jedni nad drugimi co do władzy i żadna strona nie dzierży wyłącznie władzy rozstrzygającej, lecz wszyscy na równi według stosunku liczbowego. W takim razie bowiem, zdaniem demokratów, istnieje w państwie równość i wolność” [2]. Arystoteles mówi zatem, że bogaci obywatele, choć prawomocnie współrządzą demokratycznym polis, są zawsze mniejszością – tak każe matematyka. W tym punkcie miał absolutną rację – w dziejach ludzkości bogaci nigdy nie byli liczniejsi od biednych. A jednak to oni zawsze rządzili światem lub pociągali za sznurki figurantów władzy. Zawsze, a szczególnie teraz. Zauważmy na marginesie, że dla Arystotelesa państwo reprezentowało wyższą formę moralności...

Jak możemy dowiedzieć się z każdego podręcznika prawa konstytucyjnego, demokracja jest „wewnętrzną organizacją państwa, w której źródłem władzy jest sprawujący ją lud. Demokracja pozwala rządzonemu ludowi rządzić za poś­red­nic­twem wybranych przedstawicieli”. Przyjęcie takich definicji, aspirujących do nauko­wej ścisłości, oznaczałoby, zważywszy doświadczenia, że nie uwzględniamy nieskończonego spektrum stanów patologicznych, z którymi stale spotykamy się w politycznej praktyce.

Innymi słowy: to, że demokrację można zdefiniować, nie znaczy, że faktycznie działa ona zgodnie z naszymi definicjami. Kiedy patrzymy na historię idei politycznych, od razu nasuwają się dwa spostrzeżenia, często lekceważone pod hasłem „świat się zmienia”.

Warto pamiętać, że demokracja ateńska, która pojawiła się około V wieku p.n.e., zakładała bezpośrednie uczestnictwo wszystkich wolnych ludzi w rządzeniu polis, urzędy rozdzielano wedle podwójnego klucza losowania i wyborów, a obywatele mieli prawo głosu i zgłaszania propozycji na Zgromadzeniu Ludowym.

Jednak w Rzymie, który kontynuował grecką tradycję, system demokratyczny nie przyjął się. Przeszkodą była potęga ekonomiczna arystokracji, posiadającej rozległe dobra ziemskie i upatrującej w demokracji bezpośrednie zagrożenie. Może to nieuprawniona ekstrapolacja, ale trudno nie spytać, czy współczesne imperia gospodarcze nie są wrogie demokracji w podobny sposób, nawet jeśli, póki co, zachowują pozory.

Głosowanie formą rezygnacji?

Władze polityczne próbują odwrócić naszą uwagę od pewnej oczywistości: otóż w samym jądrze mechanizmu wyborów tkwi sprzeczność między wyborem politycznym wyrażanym przez głosowanie a obywatelską abdykacją. Bo czy nie jest tak, że w chwili wrzucenia kartki do urny wyborca oddaje w cudze ręce – w zamian nie dostając nic prócz obietnic złożonych w czasie kampanii – tę cząstkę władzy politycznej, która mu przysługuje jako członkowi obywatelskiej wspólnoty?

Przyjęta przeze mnie rola adwokata diabła może wydawać się niebezpieczna. Jeszcze jeden powód, by przyjrzeć się naszej demokracji i jej użyteczności, nim postanowimy (obsesja naszych czasów) uczynić ją obowiązkową i powszechną. Karykatura demokracji, którą my, misjonarze nowej wiary, usiłujemy narzucić reszcie świata, to nie greckie rządy ludu, lecz system, który Rzymianie bez wahania rozpowszechniliby na swoich terytoriach. Widząc demokrację rozmienioną na drobne przez względy ekonomiczne i finansowe, latyfundyści z Lacjum bez wątpienia zmieniliby zdanie, stając się jej najgorętszymi zwolennikami.

W umysłach czytelników, którzy wiedzą, ku jakiej ideologii się skłaniam [3], mogą pojawić się okropne podejrzenia co do demokratyzmu moich przekonań... Spieszę więc zaznaczyć, że bronię ideału demokracji prawdziwej, ideału, który mógłby urzeczywistnić się dwa i pół tysiąca lat po Sokratesie, Platonie i Arystotelesie. Bronię greckiej chimery społeczeństwa harmonijnego, nie znającego pana ni niewolnika – tak jak pojmują to dusze naiwne, wciąż pełne wiary w doskonałość.

Niektórzy mówią: zachodnie demokracje nie są rasistowskie i nie zakładają żadnego cenzusu. Głos białego bogacza waży dokładnie tyle samo, co głos biedaka o smagłej cerze. Poddajmy się takim pozorom, a znajdziemy się na szczytach demokracji! Studząc może ten zapał odpowiem, że brutalna rzeczywistość świata, w którym żyjemy, ośmiesza ten idylliczny obrazek. W taki czy inny sposób jesteśmy znów we władzy autorytarnej bestii, odzianej tylko w piękne szaty demokracji.

Prawo głosu – wyraz politycznej woli – jest zarazem odrzuceniem tej woli, skoro wyborca składa ją w ręce kandydata. Akt głosowania jest, przynajmniej dla części społeczeństwa, formą tymczasowej rezygnacji z własnego politycznego działania. Jest zakneblowaniem siebie aż do następnych wyborów, gdy mechanizmy delegacji władzy wrócą do punktu wyjścia, by zacząć wszystko od nowa.

Ta rezygnacja może być dla wybranej mniejszości zachętą do działań prowadzących często, wbrew płonnym nadziejom wyborców, do celów, które nie mają z demokracją nic wspólnego, a nawet obrażają prawo. Nikomu nie przyszłoby do głowy z rozmysłem wybrać do parlamentu osobników skorumpowanych, a przecież smutne doświadczenie pokazuje, że elita władzy zarówno na szczeblu krajowym, jak międzynarodowym, składa się nierzadko właśnie z przestępców i z ich ludzi. Lecz nawet jeśli zbadamy wrzucone do urn głosy pod mikroskopem, nie dojrzymy śladów powiązań państwa z grupami gospodarczymi, których występne poczynania, jak wojny, wiodą nasz świat ku przepaści.

Doświadczenie uczy też, że nie na wiele zda się demokracja polityczna, jeśli nie wspiera jej demokracja w gospodarce i kulturze. Wzgardzoną i odesłaną do lamusa ideę demokracji ekonomicznej kompletnie wyparł rynek, obsceniczny w swym triumfalnym pochodzie. Zaś ideał demokracji kulturalnej zastąpiła nie mniej obsceniczna formuła przemysłowego umasowienia kultur, fałszywego melting pot, który ma zasłaniać faktyczną dominację jednej kultury.

Sądzimy, że idziemy do przodu, a tymczasem cofamy się. Mówienie o demokracji staje się tym bardziej absurdalne, gdy upieramy się utożsamiać ją z instytucjami zwanymi partiami, parlamentami i rządami, nie sprawdzając, jaki czynią one użytek z głosów, dzięki którym dostały władzę. Demokracja, która sama nie poddaje się stałej krytyce, skazuje się na paraliż.

Nie znaczy to, że jestem przeciwny istnieniu partii – sam działam w jednej z nich. Nie żywię wstrętu do parlamentów jako takich, choć ceniłbym je wyżej, gdyby koncentrowały się bardziej na działaniu niż gadaniu. Nie wynalazłem też cudownego środka, który pozwoliłby ludziom żyć szczęśliwie bez rządów. Jednak nie zgadzam się, że rządy jakie sprawujemy i jakim chcemy podlegać, skazane są na realizowanie któregoś z obowiązujących dziś modeli demokracji – niekompletnych i niespójnych. Tak je właśnie oceniam, bo nie wiem, jak mógłbym opisać je inaczej. Prawdziwa demokracja, opromieniająca jak słońce wszystkie narody, musi zaczynać się od tego, co wokół nas – od kraju, w którym się urodziliśmy, od społeczeństwa, w którym żyjemy, od ulicy, na której mieszkamy. Jeśli ten warunek nie jest spełniony – a nie jest – całe wcześniejsze rozumowanie, czyli teoretyczne podwaliny i ich praktyczne przetestowanie, stają się nieważne. Oczyszczenie wód przepływającej przez miasto rzeki nie zda się na nic, gdy zatrute jest samo źródło.

Od zarania ludzkości w każdym typie organizacji społecznej najważniejsze było pytanie o władzę. Kluczowym zagadnieniem jest zawsze rozpoznanie, kto ją sprawuje, jak ją zdobył, jaki z niej czyni użytek, jakie metody stosuje i jakie ma ambicje. Gdyby demokracja była naprawdę rządami ludu – dla ludu i przez lud sprawowanymi – wszelka dyskusja na ten temat nie miałaby sensu. Lecz tak nie jest. I tylko cyniczny umysł może twierdzić, że wszystko zmierza ku dobremu w świecie, w którym przyszło nam żyć.

Powiada się też, że demokracja jest „najmniej złym” z politycznych ustrojów, lecz nie zauważa się przy tym, że melancholijna zgoda na „mniejsze zło” może hamować poszukiwanie czegoś „lepszego”.

Demokratyczna władza jest z natury prowizoryczna. Zależy od trwałości instytucji wyborów i od fluktuacji ideologii i interesów klasowych. Można widzieć w niej rodzaj naturalnego barometru notującego wahania politycznej woli społeczeństwa. Lecz trudno doprawdy zliczyć pozornie radykalne polityczne zmiany warty, które skutkują wymianą rządów, a za którymi nie idą przekształcenia społeczne, ekonomiczne i kulturalne tak zasadnicze, jak by wynikało z rezultatu wyborów.

W gruncie rzeczy mówienie o rządzie „socjalistycznym” czy „so­cjal­de­mo­kra­tycz­nym” – tak samo jak o „konserwatywnym” czy „liberalnym” – to tylko tani wybieg estetyczny. Udajemy, że nazywamy coś, czego wcale nie ma tam, gdzie każą nam to widzieć. Bo władza, prawdziwa władza, jest gdzie indziej – to władza ekonomiczna. Ta, której zarys majaczy nam niewyraźnie, umykając gdy tylko próbujemy się doń zbliżyć, a która jednak uderza brutalnie, gdy tylko chcemy, dla dobra ogółu, ograniczyć jej wpływ.

Mówiąc jaśniej: lud nie wybrał rządzących po to, by ci ofiarowali go na ołtarzu rynku. To rynek zmusza ich, by złożyli mu w ofierze swój lud. W epoce liberalnej globalizacji instrumentem jedynej władzy godnej tego miana – władzy ekonomicznej i finansowej – stał się rynek. A rynek na pewno nie jest demokratyczny – nie lud go wybrał, nie on nim rządzi i nie o jego szczęście tu chodzi.

Ostateczna zdrada

Głoszę tu podstawowe prawdy. Z winy politycznych strategów wszelkiej maści nikt nie ośmieli się nawet wspomnieć, że pozwalamy na utrwalanie kłamstwa i że godzimy się być współwinni.

Tymczasem ustrój zwany demokratycznym coraz bardziej przypomina rządy bogatych, a coraz mniej – rządy ludu. Temu nie można zaprzeczyć: mas biedoty zachęcanych do głosowania nie zaprasza się nigdy do rządzenia. Rząd, jaki wyobraził sobie Arystoteles w Polityce – rząd wyłoniony przez biednych, w którym stanowiliby oni większość – nie miałby środków potrzebnych do zmiany świata zorganizowanego przez bogatych. Bogatych, którzy dominują, nadzorują, tłamszą.

Nasza zachodnia pozorna demokracja weszła w etap regresywnej transformacji, której nie można wstrzymać i której przewidywalne konsekwencje będą jej własną negacją. Nikt nie musi jej zabijać – sama codziennie popełnia na raty samobójstwo.

Co więc robić? Reformować ją? Przecież wiemy że, jak zgrabnie ujął to autor Lamparta [4], reformować znaczy zmieniać tylko to, co trzeba, aby nic się nie zmieniło. Restaurować? Jaka epoka w dziejach ludzkości była na tyle demo­kra­tycz­na, by warto było do niej wrócić i na jej podstawie, z nowych materiałów, odbudować to, co się rozsypuje? Starożytna Grecja? Kupieckie republiki śred­nio­wiecz­nej Europy? Angielski XVII-wieczny liberalizm? Francuskie oświecenie? Odpowiedzi byłyby równie czcze, jak pytania...

Cóż zatem robić? Przestańmy uważać demokrację za zdobytą i zdefiniowaną raz na zawsze, nienaruszalną. W świecie, w którym przywykliśmy wszystko poddawać w wątpliwość, pozostało jedno jedyne tabu: demokracja. Salazar (1889-1970), dyktator, który rządził Portugalią przez ponad czterdzieści lat, mawiał: „Nie można kwestionować Boga, ojczyzny ani rodziny”. Dziś poddajemy w wątpliwość i Boga, i ojczyznę, a jeśli nie rodzinę, to dlatego, że robi to sama. Lecz demokracji nie tykamy.

Oto moja propozycja: poddajmy demokrację w wątpliwość we wszystkich jej aspektach, przy każdej okazji. Bo jeśli nie zdołamy wymyślić jej na nowo, stracimy nie tylko ją, ale też nadzieję, że pewnego dnia na ziemi będą przestrzegane prawa człowieka. A to byłaby największa porażka naszych czasów, piętno zdrady, od którego ludzkość nie uwolniłaby się już nigdy.

José Saramago
tłum. Anastazja Dwulit


José Saramago - najbardziej znany wspólczesny pisarz portugalski, laureat li­te­rac­kiej Nagrody Nobla w 1998 r. W Polsce ukazały się jego najważniejsze książ­ki: Ewangelia wg Jezusa Chrystusa, Baltazar i Blimunda, Wszystkie imiona, Miasto ślepców, Rok śmierci Ricarda Reisa, Historia oblężenia Lizbony.

[1] Arystoteles, Polityka, tłum. L. Piotrowicz; w: Arystoteles. Dzieła wszystkie, t. I, Warszawa 2003.
[2] Op. cit.
[3] José Saramago jest członkiem portugalskiej partii komunistycznej.
[4] Lampart, pośmiertnie wydana powieść sycylijskiego pisarza Giuseppe Tommasi di Lampedusa (1896-1957). Lampedusie przypisuje się słynne zdanie: „Trzeba wszystko zmienić, by nic się nie zmieniło”.

Komentarze (0)

Zapisz się do kanału RRS tego komentarza

Pokaż/Ukryj Komentarze

Napisz komentarz

pomniejsz | powiększ obszar

Poprawiony: piątek, 27 sierpnia 2010 17:58