Prawo do miasta: jedność w różnorodności |
Kacper Pobłocki |
wtorek, 06 kwietnia 2010 |
"Prawo do miasta" to znacznie więcej niż naprawa szkód wyrządzonych przez amerykański model urbanizacji – to instrument takiej przebudowy współczesnych aglomeracji, aby były przyjazne dla jak najszerszej rzeszy ludzi - pisze Kacper Pobłocki w wielkanocnym numerze Tygodnika Powszechnego.
26 marca br. zakończyło się piąte Światowe Forum Miejskie. To nie przypadek, iż w tym roku tematem przewodnim było „prawo do miasta,” a miejscem, w którym Forum się odbyło – Rio de Janeiro. Ostatnie trzydzieści lat to okres intensywnej urbanizacji tzw. krajów rozwijających się. Ostatnie dwa lata – upadku potęgi Stanów Zjednoczonych. Jak twierdzi teoretyk urbanizacji Manuel Castells obecny kryzys oznacza koniec amerykańskiego modelu rozwoju miasta. Nowe rozwiązania mogą powstać właśnie w takich krajach jak Brazylia. Kwestia miejska leży u podstaw obecnego kryzysu. Rynek nieruchomości upadł jako pierwszy, gdyż hipoteki były zabezpieczeniem dla ryzykownej inżynierii finansowej. Całe połacie tkanki miejskiej zbudowano nie po to, aby służyły mieszańcom, ale aby utrzymać ekspansję maszynki do zarabiania. Wciąż musimy wpasowywać się w model rozwoju wypracowany w złotym okresie amerykańskiej suburbanizacji. Np. mimo że w USA żyje więcej singli niż rodzin, w budownictwie wciąż króluje jednorodzinny domek na przedmieściach – ideał z lat 50tych. W Polsce przyjęto wzór amerykański (m.in. promując transport samochodowy, budowanie ogromnych centrów handlowych, lub grodzonych osiedli) jako antidotum na betonowe dziedzictwo PRLu. Tymczasem, podobnie jak niegdyś bezduszna architektura Le Corbusiera, amerykański model urbanizacji nie tylko okazał się nieadekwatny do ludzkich potrzeb, ale i ekonomicznie niewydajny. Pytanie zatem: co dalej? Zamiast kolejnego Jedynie Słusznego Planu, postuluje Castells, należy wprowadzić szereg praktycznych rozwiązań, których efekty złożą się na nowy paradygmat. Od ponad 10 lat żarliwie dyskutuje się o reformie miast. Wielu twierdzi, iż ambicje powinny wykraczać poza zwykłą naprawę szkód po modelu amerykańskim – zanieczyszczeniu środowiska, braku powszechnego dostępu do mieszkań, marnowaniu czasu na dojazdy. Chodzi o to, aby przebudową miasta, bez której wzrost gospodarczy i tak nie powróci (85 procent światowego PKB jest wytwarzane w miastach!), pokierować mądrze, tworząc miasto nie tylko dla zysku ale i dla mieszkańców. Dlatego tak nośna ostatnio stała się idea „prawa do miasta.” Już 85 procent Brazylijczyków mieszka w miastach – co sprawia, iż jest to kraj bardziej zurbanizowany niż Polska (62 procent), a nawet i USA (81 procent). Brazylia jako pierwsza na świecie wpisała „prawo do miasta” do konstytucji. Pod wieloma względami przykład brazylijski jest bliższy Polsce niż przykład amerykański. Brazylia, podobnie jak Polska, przed długi czas była rządzona autorytarnie. Co prawda ideologiczna otoczka reżimu była tam prawicowa, a nie, jak w Polsce, komunistyczna, to jednak mechanizmy władzy były zbliżone. Podobnie jak w „demoludach”, przez długi czas królowała tam Karta Ateńska i Le Corbusier. To właśnie stolica Brasilia, jedyne na świecie miasto zaprojektowane w całości na desce kreślarskiej, była dzieckiem totalistycznego myślenia o mieście. Życie szybko pokazało, iż nie da się wszystkiego zaplanować. Zakładano m.in. iż w nowej stolicy wszyscy będą poruszać się samochodem – nie przewidziano zatem np. przejść dla pieszych. Dlatego do dziś Brasilia pozostaje miastem o jednym z najwyższych na świecie wskaźników potrąceń przechodniów. Proces demokratyzacji i odchodzenia od urbanizacji nakazowo-rozdzielczej następował w Brazylii etapami i rozwinął się w pełni, jak u nas, dopiero po 1989 r. Jednocześnie stopniowa liberalizacja gospodarcza (w Polsce dostrzegalna w eksperymentach z tzw. socjalizmem rynkowym, czy gierkowskiej modernizacji na kredyt) wywoływała tarcia społeczne już w latach 70tych. O ile w Brazylii, kiełkujące społeczeństwo obywatelskie skupiało się zarówno wokół kwestii pracowniczych jak i miejskich, tak protest w Polsce artykułowany był głównie w języku związków zawodowych (patrz: „Solidarność”). Złożyły się na to dwie przyczyny. Po pierwsze, każdy protest, aby był skuteczny (czyli wysłuchany), musi choć w części być formułowany w języku władzy. Ten w PRLu był lewicowy, a zatem wnoszono jako pracownicze także postulaty, które nie dotyczyły bezpośrednio miejsca pracy. Ceny mięsa czy aprowizacja, uderzające w samo sedno kwestii miejskiej – sprawnej organizacji zbiorowej konsumpcji – nie były zatem artykułowane poprzez protest miejski. Po drugie, mimo iż w Polsce notorycznie narzeka się na problem mieszkaniowy, to podstawowe miejskie potrzeby Polaków były zaspokajane. Natomiast do dziś 26 milionów (na 200 milionów) mieszkańców Brazylii żyje bez bezpośredniego dostępu do wody (nie tylko z kranu, ale w ogóle!), 14 milionów nie ma dostępu do służb odbierających śmieci, a 80 milionów nie korzysta z sieci kanalizacyjnej. Utworzony w 1986 r. Ruch na Rzecz Reformy Miejskiej doprowadził do wpisania „prawa do miasta” do konstytucji, a w 2001 r., po kilkunastu latach burzliwych debat i konsultacji, uchwalono osobną ustawę precyzującą pierwotne zapisy. „Prawo do miasta” jest rozumiane w Brazylii w dwójnasób: jako prawo dostępu do środków zbiorowej konsumpcji (mieszkań, wody, transportu, usług, zieleni itd.) oraz prawo do współdecydowania. Oba są ściśle powiązane, co widać np. w szeroko stosowanej praktyce tzw. „budżetów partycypacyjnych” – konsultacji społecznych przy decydowaniu o samorządowych wydatkach. Jednocześnie tym, co daje siłę brazylijskim ruchom miejskim, jest jedność w różnorodności. Jak przekonuje Peter Marcuse w książce inaugurowanej na Forum, ogólna idea prawa do miasta zawiera w sobie szereg szczegółowych praw: do zatrudnienia, wykształcenia, wolności słowa i zgromadzeń itd. Idea „prawa do miasta” jest parasolem, pod którym mogą znaleźć się jednostkowe postulaty. Dotychczas interes bieżący często przysłaniał interes ogólny: np. robotnicy walczyli o utrzymanie pracy w zakładach, które truły środowisko. Sprzeczność wycinkowych interesów (tutaj: ekologów i robotników) wynika ze logiki urządzenia współczesnych miast. Zrównoważone miasto jednocześnie gwarantuje miejsca pracy oraz chroni środowisko. Zatem prawo do miasta to znacznie więcej niż naprawa szkód wyrządzonych przez amerykański model: to instrument takiej przebudowy współczesnych aglomeracji, aby były one przyjazne dla jak najszerszej rzeszy ludzi. Boom urbanizacyjny, który nastąpił w Polsce po 2004 r. przyniósł nie tylko często nieprzemyślane i szkodliwe inwestycje, ale również wywołał nową falę oddolnej mobilizacji. Zeszłoroczne referenda a Gliwicach , Częstochowie i Łodzi, w których mieszkańcy poszli do urn aby odwołać prezydentów źle sprawujących swój urząd (w Gliwicach np. zlikwidowano tramwaje), są precedensowe. W Poznaniu od trzech lat działa Stowarzyszenie My-Poznaniacy i to dzięki pracy wielu społeczników, lokalna Gazeta Wyborcza ogłosiła niedawno, iż jedynie przedstawiciel My-Poznaniacy byłby w stanie powalczyć jesienią z Ryszardem Grobelnym o fotel prezydenta miasta. To właśnie jedność wśród różnorodności wyjaśnia niezwykły sukces poznańskiej koalicji. Jak pisał jeden z jej liderów w zainicjowanej przez dziennikarzy dyskusji przedwyborczej: „określanie się polityczne czy światopoglądowe doprowadziłoby nas do rozpadu. Bo są pośród nas ludzie z różnych tradycji politycznych i partii, ateiści i głęboko wierzący, o rozmaitych korzeniach i historiach, drogach życiowych i karierach. Od wnuczek do dziadków (choć średnia przekracza czterdziestkę), z wszystkich dzielnic miasta, wielu zawodów.” Mają oni wspólny cel i jednocześnie rozumieją, iż nie prowadzi do niego Jedynie Słuszna Droga, a raczej szereg drobnych i zawiłych ścieżek. Wspólna wizja pozwala zrozumieć, iż poszczególne grupy mają więcej zbieżnych niż przeciwstawnych interesów. Dlatego tak istotnym wydarzeniem byłoby uchwalenie ogólnoświatowego dokumentu gwarantującego uniwersalne prawo do miasta. Od kilku lat żarliwie dyskutuje się nad możliwością uchwalenia takowego przez ONZ. Powszechna Deklaracja Praw Człowieka z 1947 r. odmieniła oblicze świata. Identyczną rolę mogłaby odegrać Karta Prawa Do Miasta. Podobnie jak Brazylia, mamy w Polsce tradycje silnego społeczeństwa obywatelskiego, a w roku 1980 oczy świata zwrócone były na nas. Jeśli nie potrafimy uczyć się na własnych błędach (usilnie amerykanizując polskie miasta), to czas wyciągnąć wnioski z cudzych. Brazylijczycy już to robią, a Forum w Rio jest najlepszym dowodem na to, iż dzięki temu stali się światowym liderem w promowaniu i wdrażaniu nowych rozwiązań urbanistycznych.
Korzystałem m.in. z książki Jamesa Holstona Insurgent Citizenship: Disjunctions of Democracy and Modernity in Brazil (Princeton University Press, 2009), tekstów Manuella Castellsa, „Społeczeństwo i miasto post-konsumpcyjne” i Petera Marcuse’a „Prawa w mieście a prawo do miasta” dostępnych na stronie www.my-poznaniacy.org. Autor jest socjologiem miasta, stypendystą kierowanego przez prof. Davida Harveya Center for Place, Culture and Politics na Uniwersytecie Miejskim w Nowym Jorku. Obecnie wykłada na Roosevelt Academy (Uniwersytet w Utrechcie, Holandia). Źródło: Tygodnik Powszechny nr 14 (4 kwietnia 2010), str. 28 ( LINK ) lub (PDF)
Polecamy również:
Dodaj do...
Poleć znajomemu
Komentarze (0)Zapisz się do kanału RRS tego komentarzaPokaż/Ukryj Komentarze Napisz komentarz |
Poprawiony: piątek, 27 sierpnia 2010 17:48 |