Rewolucja z ludzką twarzą |
Marek Beylin |
sobota, 27 marca 2010 |
W całej Europie następuje coś, co dotąd znały tylko wielkie rewolucje i zawieruchy. Władza przesuwa się od partii, rządów i parlamentów do rozmaitych grup obywateli - pisze Marek Beylin w Gazecie Wyborczej.
Dla większości Europejczyków rewolucja to przede wszystkim tyrania. Lęk przed krwawą rewolucyjną łaźnią jest wciąż jednym ze spoiw współczesnej demokracji. Tylko część lewicy odczuwa nostalgię - uwodzi ją spektakl burzenia zmurszałych instytucji i mentalności, nie pragnie powtórki terroru, marzy jej się wielka zmiana i nowa sprawiedliwość.
Jednak i ci, których rewolucja przepełnia wciąż żywym lękiem, i ci, którym rewolucja kojarzy się z nadzieją, są jej ofiarami. Wypatrują duchów spoza realnego świata. I nie dostrzegają, że rewolucja już nadeszła. A właściwie - nadeszły rewolucje. Choć zmieniają one życie wszystkich ludzi, z ich istnienia zdają sobie sprawę nieliczni obserwatorzy. Nie ma bowiem partii rewolucyjnych ani ich liderów, nie ma barykad ani szturmu Bastylii, nikt też nie chce zmieść władzy państwowej, by ustanowić własną. Te rewolucje nie wybuchają, one się sączą. Widać je w narastającym naporze obywateli na państwo i partie, gdy ludzie czują się zagrożeni albo lekceważeni czy pozbawieni wpływu. Spontanicznie organizują się wtedy poza dotychczasowymi instytucjami politycznymi. Są tysiące przykładów w Europie, w tym w Polsce. Najbardziej znane to ruchy ekologiczne i kobiece. Oddolnie Ekologowie zaczynali kilka dekad temu w słabych rozproszonych grupkach, całkowicie poza polityką, a w latach 90. nie tylko współrządzili w kilku krajach Europy, lecz, co ważniejsze, stworzyli wielką światową sieć ugrupowań, stowarzyszeń, inicjatyw. Na forach ekologicznych nieustannie trwają debaty, do których może przystąpić każdy. Równy dostęp do sfery publicznej to przecież fundament dobrej demokracji i wolności. Taka organizacja, zdaniem socjologów, jak choćby Ulricha Becka, stworzyła obywatelską siłę, która wymogła na europejskich rządach fundamentalną zmianę polityczną: od ślepego wspierania wzrostu i modernizacji bez oglądania się na otoczenie do ograniczania ich, jeśli niszczą środowisko. Siłą obrosły też ruchy kobiece zwalczające dyskryminację płci. Kilka dziesięcioleci temu w Europie i jeszcze niedawno w Polsce uważane za śmieszny margines wprowadziły nowe obyczaje w polityce i życiu społecznym. W wielu krajach zarzut dyskryminacji kobiet jest jednym z poważniejszych. W Polsce ruchy kobiece nie dobiły się jeszcze do wpływu na politykę, na razie, jak dowodzi problem z parytetem, rozmiękczają mniejszości w partiach. Ale politycy, którzy parytet uważają za ponury miazmat, nie zyskują w tej kwestii wsparcia społecznego. Duch czasu jest przeciw nim - widać to wyraźnie. Kobiety, jak ekologowie, nie tworzą zhierarchizowanej organizacji, rzadko wchodzą w tradycyjne struktury polityczne. Jedyna w Polsce partia kobiet nie odgrywa w tym ruchu żadnej roli. Tworzą go spontanicznie organizujące się środowiska, którym najczęściej nie śni się nawet polityczna kariera. Jednak obok trwałych ruchów częściej mamy do czynienia z chwilową samoorganizacją niezadowolonych. To nie tylko mobilizacja młodych przeciw PiS w ostatnich wyborach. To choćby niedawne wybory burmistrza Milicza na Dolnym Śląsku. Kandydatka PO usiłowała szantażem wymusić wybór, głosiła: jak nie wygram, rząd nie da pieniędzy, i tylko rozwścieczyła ludzi. Niemal gremialnie zagłosowali przeciwko niej. W obliczu tych gróźb ludzie poczuli się obywatelami, którym odbiera się prawo do swobodnej opinii. Nie pomogło, że kandydatkę Platformy wsparły lokalne partyjne tuzy. Pełno jest takich zdarzeń, gdy ludzie organizują się przeciw partiom lub obok nich, by pilnować własnego podwórka albo wprowadzać w obieg swoje pomysły. Zresztą w ostatnich latach w całej Europie ani rządy, ani partie nie narzuciły żadnej ważnej debaty. Niedawna próba prezydenta Francji Sarkozy'ego, by dyskutować o francuskiej tożsamości, skończyła się totalną klapą. Nasiliły się skrajne nastroje, a skorzystał z nich jedynie Front Narodowy Le Pena. Pomysł premiera Tuska, by spierać się o zmianę konstytucji, też nie był specjalnie owocny. Powszechnie uznano ten zamiar za czystą propagandę; raczej odjął Platformie powagi, niż jej przydał. W całej Europie następuje coś, co dotąd znały tylko rewolucje i wielkie zawieruchy dziejowe: władza, jaką daje budowanie opinii, przesuwa się od partii, rządów i parlamentów do rozmaitych grup obywateli. Odradza ducha wolności "Tym, co zaprzepaszczono wśród katastrof XX-wiecznych rewolucji - pisała Hannah Arendt na początku lat 60. w eseju "O rewolucji" - była nadzieja na przekształcenie państwa, na nowy ustrój, który pozwoliłby każdemu z członków nowożytnego społeczeństwa egalitarnego stać się uczestnikiem w sprawach publicznych". Bo treścią wolności jest "uczestnictwo w sprawach ogółu". Arendt zarzuca demokracjom, że z rewolucji na naszym kontynencie zapamiętały głównie opresję przedstawianą jako rządy konieczności, a z tej w Ameryce - system władzy, który odsuwa obywateli od realnego wpływu na sprawy publiczne. Demokracje zapomniały o pielęgnowaniu ducha wolności. I o tym, że sam rozwój ekonomiczny do wolności nie prowadzi - napomina Arendt. „Kiedy wmawiano nam, że przez wolność rozumiemy wolną konkurencję, niewiele robiliśmy, by zdementować to monstrualne łgarstwo - wywodzi Arendt - a bardzo często postępowaliśmy tak, jakbyśmy wierzyli, iż w powojennym konflikcie pomiędzy Zachodem a »rewolucyjnymi « krajami Wschodu chodzi wyłącznie o zamożność. Bogactwo i ekonomiczny dobrobyt to owoce wolności, twierdziliśmy, choć pierwsi powinniśmy wiedzieć, że taki rodzaj »szczęścia « stanowił dobrodziejstwo Ameryki na wiele lat przed rewolucją, a jego przyczyną była naturalna obfitość i dostatek w warunkach »łagodnego rządu « - nie zaś wolność polityczna ani też nieskrępowana, rozpasana prywatna inicjatywa kapitalizmu, która wszędzie tam, gdzie brakło naturalnego bogactwa, wiodła do nieszczęścia i masowej nędzy”. Złym spadkiem rewolucji jest także system partii politycznych. W Europie wszystkie partie cechuje "autokratyczna i oligarchiczna struktura, brak wewnętrznej demokracji i wolności, skłonność do totalizmu, pretensja do nieomylności" - to znów Arendt. Ten system nie sprzyja uczestnictwu obywateli w życiu publicznym: są oni jedynie reprezentowani, a reprezentacja obejmuje ich "interes bądź pomyślność, nie zaś ich działania i opinie". Dlaczego? Bo opinii nie ma, "kształtują się one w procesie otwartej dyskusji i publicznej debaty, tam zaś, gdzie nie ma ku temu okazji, może być mowa o nastrojach ( ) ale nie o opiniach". Arendt surowo oceniała współczesną jej, ale przecież i naszą demokrację poddaną ludzkim ulotnym nastrojom i partyjnym aparatom, więc wyzbywającą się elit i autorytetów. Receptę na wprowadzenie więcej wolności do polityki widziała w przeszłości, w zniszczonej tradycji rad, które powstawały przy okazji rewolucji lub wielkich wstrząsów politycznych i były zawsze niszczone przez władze rewolucyjne lub antyrewolucyjne. Rady, spontaniczne ciała, gdzie w swobodnych dyskusjach wykuwały się najważniejsze opinie, miały być dla niej kuźnią obywateli i elit politycznych. To nostalgiczna utopia, zwrot ku niewskrzeszalnej i mitycznej przeszłości. Ale to, co przejawiało się w radach i stanowiło dla Arendt kryształową postać polityki - równy dostęp do publicznej debaty wolnych obywateli - odradza się dziś w innej formie. Przeżywamy rewolucję uczestnictwa w sferze publicznej oraz rewolucyjną zmianę sposobu kształtowania się elit. Dzieje się tak za sprawą dwóch procesów o równie nieodgadnionych konsekwencjach - radykalnej indywidualizacji społeczeństw i technologicznego przewrotu w zbiorowej komunikacji. Nie jest to rewolucja lewicowa ani liberalna czy prawicowa. Wyrasta ponad klasyczne ideologie rodem z XIX w., coraz bardziej niedostosowane do współczesności. To, że ambicją mieszkańca cywilizacji zachodniej stało się kształtowanie własnej biografii niezależnie od zastanych autorytetów i instytucji, powtarzają socjologowie i filozofowie. Współczesny człowiek jest eksperymentatorem własnego losu - powiada filozof Peter Sloterdijk. Własną biografię, niezależną od państwa i instytucji społecznych, budują wykluczeni opisywani przez Tomasza Rakowskiego w poprzedniej "Gazecie Świątecznej". Czynią to działacze spraw lokalnych i globalnych. Ludzie, którzy suwerennie wybierają własne zaangażowania, prywatne i publiczne, i przez łatwość porozumiewania się z innymi tworzą masowe sieci różnorakich grup nacisku. "Państwo musi dziś odpowiadać na głosy wszelkiego rodzaju grup i mniejszości (...) a nie tylko dawnych organizacji w rodzaju związków zawodowych, Kościołów i mediów. Nawet sportowcy mają silne organizacje. Podobnie homoseksualiści, handlarze bronią, kierowcy, niepełnosprawni, rodzice, osoby uchylające się od płacenia podatków, rozwodnicy, ekolodzy, terroryści itd." - mówił niemal 20 lat temu Hans Magnus Enzensberger. Dziś wszystko to nabrało intensywności, ale państwa i partie są równie nieprzygotowane na te rewolucyjne zmiany jak niegdyś. A właśnie państwo ma tu do odegrania wielką rolę - przekonuje Beck. Traci dawną siłę i tradycyjne monopole na rozstrzyganie wielu kwestii uważanych dotąd za domenę ekspertów, lecz jest potrzebne jako negocjator, który ustawia debaty i przyswaja opinie oraz interesy owych masowych mniejszości. Tyle że takie państwo nie istnieje. Jest natomiast państwo schizofreniczne, w którym ludzie używają różnych reguł: jedni grają w karty, inni w piłkę. Nie ma porozumienia między falą zmian a dawnymi zasadami. Tworzy świat od nowa W Polsce i w całym regionie pokomunistycznym obserwowanie, a zwłaszcza nazywanie tych rewolucji, jest trudniejsze, bo rewolucja oznacza tu przede wszystkim zbrodnię. Kojarzenie jej z wolnością to wciąż tabu. Patriota tak nie czyni. Ale światowa humanistyka traktuje rewolucję francuską i nawet rosyjską jako zjawiska złożone i pełne sprzeczności. Nie tylko Arendt, ale też wielu liberalnych myślicieli i historyków odwołuje się do tych momentów rewolucji, gdy ludzie zaczynają pragnąć wolności politycznej i zrzeszają się w takim zamiarze. To nader często zapominane dziedzictwo teraz daje znać o sobie. W rewolucji francuskiej i amerykańskiej zrodziło się przeświadczenie, że ludzie mogą tworzyć świat od nowa. Dziś ta świadomość powraca z nieznaną od dawna siłą. W latach 1980-81 r. w Polsce w ramach "Solidarności" w wolnych debatach kształtowały się elity polityczne. A w 1989 r. znamienne dla rewolucji przeświadczenie, że wszystko jest możliwe, towarzyszyło wielu ludziom przez jakiś czas. Łyknęliśmy więc nieco podobnych zmian. Ale tylko podobnych, dziś ich zasięg i skala oraz siła zmieniająca społeczeństwo są nieporównywalne. Nie wiadomo, co te rewolucje przyniosą. Czy zbudują społeczeństwo nieumiarkowanych egoizmów rodzących przemoc oraz wykorzeniających ludzi z demokratycznej przestrzeni. Społeczeństwo wykluczające niedostosowanych i do technologii, i do przykazu kształtowania własnego, wciąż zmiennego losu. To realna groźba. Czy też naprawią demokrację i jej partie, stworzą fundament lepszej polityki, czyli wolnego uczestnictwa w sferze publicznej. Zgodnie z zasadą - jeszcze raz przywołam Arendt - że wolność jest możliwa tylko pomiędzy równymi sobie. Wierzę w taką szansę.
Źródło: Gazeta Wyborcza (link)
Dodaj do...
Poleć znajomemu
Komentarze (0)Zapisz się do kanału RRS tego komentarzaPokaż/Ukryj Komentarze Napisz komentarz |
Poprawiony: sobota, 27 marca 2010 15:13 |