11.11.11 – stare trumny i „stracone pokolenie" |
Lech Mergler |
poniedziałek, 14 listopada 2011 |
11 listopada, w Święto Niepodległości, była w Warszawie zadyma, głośna na cały kraj. Ponad 200 osób zatrzymano, kilkadziesiąt jest rannych, nie licząc lżejszych obrażeń. O co była ta bitwa? Dlaczego może to obchodzić miejskie ruchy i organizacje oraz ich klientelę? Tytuł tekstu „żeruje” na Jerzym Giedrojciu, założycielu i szefie paryskiej „Kultury”, jednej z największych polskich postaci drugiej połowy XX wieku. Jego jest powiedzenie, że Polską rządzą trumny Piłsudskiego i Dmowskiego. Chodziło mu o to, że polskie powojenne spory i konflikty ideowe, polityczne napędzane były nie współczesnymi wyzwaniami i potrzebami, które niósł czas bieżący, lecz kontynuowały raczej walki wynikające z podziałów w przeszłości. Konkretnie odniesieniem była walka z endecją lewicy i obozu piłsudczykowskiego z lat 30-stych ub. wieku. Poza walką o władzę, o rząd dusz na powojennej emigracji lub w antykomunistycznej opozycji, „walka trumien” mogła być tylko sporem o „słuszne” i „trafne” racje, o symbole, o emocje polityczne, o przeżywanie polskości, wzorów patriotyzmu, bo konkret historyczny lat 30. dawno przeminął. Zamiast konfrontacji rzeczowych pomysłów na rozwiązanie istotnych problemów polityki. Młodzi w to wchodzą… Dlaczego jednak ten sam podział, co do ustanawiającego go mechanizmu, powraca, albo i wciąż trwa, po mniej więcej osiemdziesięciu latach w kraju wolnym i demokratycznym – w nowym pokoleniu, bo przecież główne masy ścierające się na ulicach Warszawy 11 listopada to ludzie w większości ukształtowani po upadku realnego socjalizmu? To, że jedna ze stron sięga do tradycji endeckich, i jeszcze bardziej skrajnych, na nich się buduje i rozwija, można wykazywać na wiele sposobów, i nie chodzi o pomnik Dmowskiego, który był celem „Marszu Niepodległości”. To z kolei, do czego odwołuje się strona broniąca sfery publicznej przed dopuszczeniem w niej na równych prawach dyskursów z genezy endeckich, nacjonalistycznych, szowinistycznych, faszyzujących (a w demokracji demonstracja jest wypowiedzią publiczną) – to jest bardziej złożone. Powszechne etykiety nie owijające w bawełnę to „lewacy” (w przechylonej na prawo Polsce standardy mieszczańskiej Unii Europejskiej są etykietowane jako „lewackie”) i „naziści”. Polityka symboli, nie interesów Chodzi mi o to, że ta uliczna bitwa warszawska ma stosunkowo znikomy związek z problemami realnego życia w Polsce, w tym także problemami jej uczestników. Podejrzewam wręcz, że jest jakimś rodzajem ucieczki od tej coraz trudniejszej realności, zwłaszcza dla tych młodszych uczestników – w sferę konfrontacji w obszarze symboli, emocji z symbolami związanych lub z ideami ogólnymi, fundamentalnie doniosłymi, lecz z punktu widzenia jakości i wartości codziennego życia dość abstrakcyjnymi. Gdyby tak po prostu zapytać z oczekiwaniem prostej, jednozdaniowej odpowiedzi o co tak właściwie te tysiące ludzi się naparzały na ulicach Warszawy, to prostej, zwięzłej, jednoznacznej odpowiedzi nie dostaniemy. Ciąg wyjaśnień odwołujących się do wartości historycznych tłumaczeń wzajemnie się implikujących…. Że Polska, patriotyzm, tolerancja, naziści… Że Żydzi, że Unia, że niepodległość, że równość, otwartość. Że pedały, że duch narodowy, Europa, różni ale równi… Bo takiej odpowiedzi po prostu nie ma! Tkwi gdzieś w uwewnętrznionych doświadczeniach traum historycznych i wdrukowanych ich tłumaczeniach oraz emocjonalnych kluczach do nich. Dla jednych Żyd to zagrożenie dla „prawdziwych” Polaków i patriotyzmu (wciąż!), dla innych to antysemityzm, ksenofobia, plemienny mental to jeszcze większa zaraza, przed którą bezwzględnie trzeba się obronić (słusznie). Nie powinno być wątpliwości po której stronie w tej sprawie jest serce moje i gdzie byli moi przyjaciele. Bo nie po to mój ojciec najpierw w partyzanckim oddziale AK, a potem w regularnej armii tłukł hitlerowców aż do Berlina, żeby teraz naziole panoszyły się na warszawskiej ulicy, a tzw. „Combat Adolf Hitler” bezkarnie nawiedzał różne miejsca w kraju. Dramat tkwi nie w tym, że ludzie walczą o idee i symbole, nawet ostro. Nieszczęście jest w tym, że kolejne pokolenie wchodzące w polską ŚWIĘTĄ WOJNĘ – jest kompletnie niezdolne do podjęcia walki w sferze publicznej o swoje potrzeby i realne, życiowe interesy społeczno-ekonomiczne. Jest bezbronne, choc jak widać, potrafi być waleczne. Patriotyczne pokolenie, ale stracone! W sposób oczywisty na tle piątkowej bitwy warszawskiej zobaczyłem mniej niż skromny polski udział w globalnej akcji Oburzonych sprzed kilku tygodni. Przy jednoczesnej już szerokiej świadomości dość beznadziejnej i coraz gorszej kondycji młodszego pokolenia, co stwierdzają wprost rządowe raporty. Rządu w dużym stopniu neoliberalnego! Śmieciowe umowy, bezrobocie, brak dostępnych mieszkań, żłobków i przeszkoli dla ewentualnych dzieci, brak ubezpieczeń, nieprzejrzyste reguły awansu społecznego i zawodowego oraz marne nań szanse, poczucie zbędności, życiowa prowizorka – to wszystko razem nie wywołuje protestu znajdującego swój wyraz w zorganizowanych akcjach politycznych, publicznych. W takich akcjach być może piątkowi antagoniści, przynajmniej część, poszłaby razem, bo po obu stronach tamtej konfrontacji są masy ludzi, których kondycja społeczno-ekonomiczna jest równie podła mimo wielkich starań o zachowanie pionu i utrzymanie się na powierzchni. Człowiek staje się tym kim jest w wyniku procesu uczenia się. I oto okazuje się, że kolejne (STRACONE??) pokolenie jest o wiele lepiej przygotowane mentalnie, nauczone, by publicznie tłuc się o patriotyzm, historyczną rację i słuszność, ojczyznę (Ojczyznę), wolność i równość jako pryncypia. A zupełnie nie ma mocy i kompetencji, by zorganizować się do walki o swoje potrzeby, interesy, szanse życiowe, perspektywy cywilizacyjne. Czy one są tak mało ważne, czy raczej „stracone pokolenie” po prostu nie wie, że trzeba razem, solidarnie walczyć o swoje, i to jest istota demokracji? Nikt nie nauczył, nie powiedział… Bo i po co? Największym beneficjantem „bitwy warszawskiej” jest ta część systemu i establishmentu, która byłaby zagrożona, gdyby taka jak w piątek energia i złość zwróciła się w ich stronę, jako sprawców nędznej kondycji tych młodych. Jednak DECYDENCI OD SPRAW ISTOTNYCH mogą spać spokojnie, zdarzenia kojarzone od wczoraj z sześcioma jedynkami – 11.11.11 – nie w nich były wymierzone… Niedawno przeczytałem, że dla prof. Magdaleny Środy, która bardzo cenię, główne dziś uderzenie w ludzką godność w Polsce to problemy z aborcją i antykoncepcją, z in vitro, jawnością bycia gejem, brakiem legalnych związków partnerskich, zbyt małym udziałem kobiet w biznesie i polityce, itd. (patrz tutaj). Wygląda na to, że w tym i zbliżonym obszarze zlokalizowane są obecne „lewicowe” postulaty polityczne. Zdumiewające, że z godnością nie wiążą one dobrych perspektyw życiowych na pracę, dom, warunki dla założenia i rozwijania rodziny, jakąś gwarancję zatrudnienia i pracy godnej i jakoś obliczalnej a nie śmieciowej itd. Jak tu się dziwić, że „stracone pokolenie” samo o siebie nie walczy, tylko powtarza bitwy (wojny?) ustawione przez pradziadów i dziadów, skoro nawet „lewica” nie dostrzega i nie nazywa jego problemów? Polityka realna i miejska Inaczej wyglądałby rozwój kraju, gdyby możliwa była podobna mobilizacja społeczna w kwestiach dla niego kluczowych, choćby takich jak energetyka jądrowa, prywatyzacja służby zdrowia, komercjalizacja wyższego szkolnictwa, budownictwo mieszkań dostępnych, powszechne ubezpieczenia, komercjalizacja usług komunalnych… Gdyby z gwałtowną reakcją spotykało się ograniczenie dostępu do informacji publicznej lub próby zwiększenia uprawnień służb specjalnych albo marnotrawstwo środków publicznych na stadiony czy armię i wojny za morzem. Magia sześciu jedynek nie wróży nic dobrego ruchom i organizacjom miejskim oraz polityce miejskiej. Bo 11 listopada zmalała ranga polityki realnej, strategii i działań obliczonych na cele konkretne, pozytywne, na konkret społeczno-ekonomiczny i cywilizacyjny na korzyść polityki symbolicznej, w wydaniu eksplozywnym (nie np. kontemplacyjnym…). A miasta nasze mogą stać się arenami lokalnych aplikacji „bitwy warszawskiej”. Bo jej „bohaterowie” zasądzone za awantury wyroki i blizny od obrażeń będą nosić w swoich miastach jak ordery. W Poznaniu najbliższa okazja to nasze własne, poznańskie święto niepodległości – 27 grudnia, rocznica wybuchu Powstania Wielkopolskiego. * * * Zapewne można argumentować, że inaczej się nie da. „My” musimy robić, co robimy („blokowaliśmy, blokujemy, blokować będziemy”… ) i nie możemy odstąpić, bo bronimy siebie i cywilizowanych standardów życia publicznego. Wierzę w nie. Ale ugniata nieznośnie ruski fatalizm tej sytuacji, która podobna już była, dawno i jeszcze dawniej, i źle się skończyła. Czy to raczej nie tyle grecka tragedia nieuniknionego Losu tylko chichot Gombrowiczowskej groteskowej Gęby? I trudno nie zobaczyć związku psychologicznego tej konfrontacji z jej podłożem w postaci histerycznej, nakręcanej reakcji na katastrofę smoleńską. A potem – polityki „krzyżowej”. Krótka droga od egzaltacji, histerii do mordobicia. Na plecach i rękami „straconego pokolenia”… Lech Mergler
Dodaj do...
Poleć znajomemu
Komentarze (0)Zapisz się do kanału RRS tego komentarzaPokaż/Ukryj Komentarze Napisz komentarz |
Poprawiony: poniedziałek, 14 listopada 2011 02:41 |