Do szczęścia potrzebne jest miasto
Administrator   
niedziela, 22 marca 2009

Nie ma większej szkoły tolerancji niż przebywanie w przestrzeni publicznej. To jedyne miejsce, gdzie spotykamy obcych.

 

Dariusz Bartoszewicz, Dorota Jarecka: - Kiedy patrzymy na zdjęcia z RPA, na których widać grodzone murem luksusowe osiedla, a obok slumsy, wiemy, co to oznacza - pozostałości apartheidu. Patrzymy na osiedla w dużych miastach w Polsce, zagrodzone parkanami, ze szlabanami na drogach wjazdowych. Co taki obraz oznacza w sensie społecznym, politycznym?

Magdalena Staniszkis: - Brak społeczeństwa obywatelskiego. Demokrację wprowadzono, ale nie staliśmy się przez to od razu mądrzejsi. Nie mamy świadomości, że możemy wpływać na to, w jakim mieście żyjemy.

 

Ludzie chcieli się grodzić. Za to zapłacili pieniądze.

- Tak, ale teraz nie są szczęśliwsi i nie żyje im się lepiej. Zobaczyli, że nie ma w pobliżu szkoły, przedszkola, parku, kościoła, że wszędzie są płoty, więc nie mogą swobodnie spacerować czy pojeździć na rowerze, że nie dojadą samochodem do centrum, bo zbudowano za mało ulic linii tramwajowych czy metra.

Miasto - to Platon powiedział - ludzie założyli do życia szczęśliwego. Nie dla obronności, ale dlatego że ludziom lepiej się żyje w skupiskach. Od tego czasu nic się nie zmieniło. Człowiek to istota społeczna, potrzebuje kontaktu z innymi ludźmi, a żeby je nawiązać - przestrzeni, która tym kontaktom sprzyja.

Pomiędzy relacjami ludzi a przestrzenią zachodzi ścisły związek. Bardzo prosty przykład: kiedy byliśmy biedniejsi i mieszkaliśmy w małych mieszkaniach i nie było możliwości zaproszenia większej ilości osób na obiad, zanikały kontakty rodzinne.

Mamy wyraźny kryzys miasta w sensie społecznym. Kryzys polega na tym, że nie powstaje nowa przestrzeń publiczna.

Czyli jaka?

- Egalitarna, w której każdy ma prawo być, w której czujemy się jak u siebie. Ulica jest największym skrótem - symbolem przestrzeni publicznej. To na niej toczy się życie miasta. Słynna teoretyczka miasta Jane Jacobs użyła określenia "balet ulicy".

Tutaj kontakt z innymi ludźmi jest taki sam jak innych z nami. Możemy to wykorzystać i nawiązać jakiś kontakt, możemy pozostać tylko obserwatorem.

Żeby wejść do każdej innej przestrzeni, trzeba mieć jakiś tytuł. Na przykład galerie handlowe to nie jest przestrzeń publiczna, chociaż ich właściciele stają na głowie, by udawać, że jest miastem. W galerii handlowej preferowani są klienci - siła nabywcza. Biedaków i pijanych nie wpuszczają lub zdecydowanie "wypraszają". Kiedy coś się stanie, przychodzi ochrona, a nie policja. Żebrak tu nie pożebrze, a w przestrzeni publicznej tak, i to jest sprawdzian. Przestrzeń publiczna to taka, do której może wejść nawet żebrak.


Ale po co nam taka przestrzeń?

- Nie ma większej szkoły tolerancji niż przebywanie w przestrzeni publicznej. Tego nie da się nauczyć na lekcjach. To jedyne miejsce, gdzie spotykamy obcych.

Życie poza przestrzenią publiczną jest związane z pełnym poczuciem bezpieczeństwa. To może być rodzina, grupa zawodowa, klub. W przestrzeni publicznej nie ma takiego zabezpieczenia. I to jest właśnie takie ekscytujące i niezwykle ważne dla wychowania obywatelskiego - zobaczyć, że ktoś spoza mojego kręgu nie stanowi dla mnie zagrożenia, a może nawet jest sojusznikiem.

Różnica się zaciera. Wielki kapitał tak kreuje place wokół swoich budynków, żeby wyglądały jak publiczne.

- Dopóki są publicznie dostępne, to jest pozytywne. W Nowym Jorku na Manhattanie władze miasta wydając pozwolenie na budowę, zachęcały inwestorów, by części swoich terenów nie grodzili, tylko urządzali publicznie dostępne place. Powstały tzw. plaza, kieszenie przestrzeni publicznej. Z punktu widzenia przechodnia nie ma wyraźnej granicy.

A jak jest u nas?


- Kiedy inwestor buduje, zwykle grodzi, chociaż nie ma żadnych przeciwwskazań prawnych, by to, co prywatne, zostawić nie ogrodzone, ale najważniejsza jest prawdziwa przestrzeń publiczna. Kiedy szukam przykładów dobrej przestrzeni publicznej w Polsce, przychodzi mi do głowy deptak nadmorski w Trójmieście. To wyjątkowa sytuacja, trzech prezydentów miast, Gdańska, Sopotu i Gdyni, dogadało się między sobą nie czekając na ustawę o metropoliach. Urządzili wspólny chodnik, postawili ławki, zbudowali ścieżkę rowerową, powstała przestrzeń czasu wolnego, ludzie lubią tam być o każdej porze dnia i roku. Albo inny przykład - w małej skali - Zduńska Wola, sławna na całą Polskę przez to, że pani burmistrzowa wystąpiła z rewelacyjna inicjatywą budowy fontann na placykach miasta.

Kiczowate trochę te fontanny

- Nie o to chodzi. Mówię to jako architekt: moim zdaniem estetyka nie ma tu znaczenia pierwszorzędnego. Najważniejsze, że miasto żyje.

To jest pomysł na podniesienie jakości przestrzeni publicznej. A im bardziej ona atrakcyjna, tym więcej w niej ludzi i tym większa szansa na społeczeństwo obywatelskie. W mieście od samego początku, od aktu lokacyjnego, wszystko jest polityką. Demokracja powstała w miastach. Władza przedstawicielska w naszym imieniu tworzy nam warunki do tego, byśmy mogli żyć szczęśliwie. Umawiamy się, o jakiej porze gasimy światło, gdzie wyrzucamy śmiecie. Oczywiście, im większe miasto, tym dalej do władzy. Ale u nas władza może nawet nie wiedzieć, że jakiejś grupie społecznej na czymś zależy. Bo jak mamy się zidentyfikować jako grupa społeczna, skoro nie mamy gdzie się spotkać, żeby powiedzieć, że chcielibyśmy mieć na przykład nowe przedszkole? I odwrotnie: ponieważ w naszej okolicy nie ma przedszkola, nie spotykamy się przy odprowadzaniu dzieci. Nie spotykamy się na spacerze, bo przy ulicach nie ma chodników, ani na klatkach schodowych, bo jedziemy windą do samochodu i z samochodu do windy. Człowiek nie ma po co wyjść z domu.

Żeby na jakimś terytorium żyło się lepiej, potrzebne są więzi między ludźmi. Polska to ewenement na skalę europejską. Nigdzie w Europie nie ma zamkniętych miast, tylko u nas, ludzie z zagranicy przyjeżdżają to oglądać jako ciekawostkę.

Dlaczego te nowe osiedla tak są projektowane, skoro kilka tysięcy lat istnienia miasta pokazuje, że lepiej żyć inaczej?

- Kiedy nie ma społeczeństwa obywatelskiego, władza demokratyczna słabnie. Kapitalizm przestaje być kontrolowany przez system demokratyczny, co jest pożywką dla władzy globalnego kapitału. To, że inwestor chce jak najwięcej zarobić na gruncie, który kupił, wybudować jak najwięcej mieszkań i najdrożej je sprzedać, jest naturalne. Problem w tym, że samorząd ma narzędzia, by kontrolować inwestora, zatwierdza przecież plany miejscowe, może na nie wpływać, ale na własne życzenie z tego rezygnuje.

Jak to?

- Jest takie pojęcie "skutki finansowe planu". Jeżeli plan przewiduje budowę ulic, placów, skwerów i parków, także szkół czy przedszkoli, to tereny na te potrzeby trzeba od właścicieli wykupić. Czyli im więcej przestrzeni publicznej, tym - jak to się mówi - "skutki finansowe planu" są gorsze. Plan "finansowo najlepszy" to plan bez przestrzeni publicznych w ogóle i niestety takich planów uchwala się najwięcej.

Kiedyś projektowałam na planie, gdzie dla 40 ha uchwalono wysokość domów, kąt nachylenia dachów, wielkość działek i terenów biologicznie czynnych. Nie było tylko mowy o ulicach. Ludzie wzięli sprawy w swoje ręce i dogadują się między sobą o prawo przejazdu. Ten plan nie miał żadnych skutków finansowych dla gminy, która go uchwaliła, a więc był tani, czyli "dobry".

Jeżeli już po uchwaleniu planu miasto chciałoby wykupić tereny pod parki, ulice czy szkoły, to trzeba za to zapłacić prywatnemu właścicielowi działki budowlanej rynkową wartość, a to kosztuje dużo więcej.

A jak to powinno być?

- Samorząd powinien najpierw sam zrobić prawidłowy plan dobrego miasta, wyznaczyć gdzie jest park, uliczka, aleja, szkoła i wykupić je za symboliczną złotówkę.

Projektowanie nowych dzielnic powinno się odbywać przez scalenie i wtórny podział. Przed wojną to był obowiązek. Tak powstały miasta-ogrody Podkowa Leśna, Konstancin czy Sadyba. Załóżmy, że jest 500 ha i ma różnych właścicieli. Urbanista, kiedy planuje, ma mapę własności, ale ona służy mu tylko do rozliczeń. Każdy właściciel po uchwaleniu planu otrzymuje swój udział pomniejszony o tereny przeznaczone na cele publiczne proporcjonalnie do swojego wkładu, ale nie w tym samym miejscu i kształcie. Inaczej nie da się zaplanować miasta.

Na przestrzenie publiczne powinno się przeznaczyć co najmniej 20 proc., ale nie więcej niż 30 proc. Wiedza urbanistyczna jest na ten temat zgodna.

Dokładnie też wiadomo, jaki powinien być kwartał miejski.

Czyli?

Optymalny kwartał w centrum miasta to działka 100 na 100 m, wzorcem jest Manhattan, w dzielnicach mieszkalnych to około dwa hektary, ale nawet w dzielnicach podmiejskich pomiędzy skrzyżowaniami ulic nie powinno być więcej niż 300 metrów.

To są kanony urbanistyczne.

Miasta tradycyjnego?

- Nie ma innego miasta niż tradycyjne! Człowiek jest istotą tradycyjną. Jakiego byśmy krzesła nie wymyślili, trzeba na nim usiąść i chcemy, żeby było wygodnie. Bioenergetyczne uwarunkowania człowieka się nie zmieniają. Latamy na Księżyc, ale nie widzimy dalej niż 300 metrów. Z większej odległości nie rozpoznamy, czy to mężczyzna czy kobieta, a z powyżej 500 m, czy to człowiek czy jakiś inny naczelny. Z trzeciego piętra swobodnie widzimy swoje dziecko na podwórku i możemy je zawołać do domu. Tak powstawały standardy urbanistyczne.

To nieprawda, że wymyśliła je komuna, ale prawdą jest, że wzięły się z idei socjalistycznych.

A modernizm? Dom od Paryża do Marsylii Le Corbusiera, albo Linearny System Ciągły Oskara Hansena, czyli projekt pięciu pasm mieszkalnych przecinających Polskę z północy na południe? Przecież to zaprzeczenie idei miasta.

- To była utopia, w rzeczywistości nikt nie planował jednego domu o długości 500 kilometrów. Modernizm nie miał nic wspólnego z odejściem od tradycji miejskiej, chodziło tylko o zmianę relacji między ulicą a domem. Domy miały stać prostopadle, a nie równolegle do ulicy, ale ulica pozostała. "Linearny System Ciągły" Oskara Hansena to była prawidłowa idea budowania miasta. To miasto zwarte, choć liniowe. Powstaje wzdłuż tras komunikacji i sieci infrastuktury, każdy ma taki sam dostęp do terenów zielonych i łatwy dojazd do pracy, a zostaje zachowana koncentracja, która jest warunkiem zrównoważonego rozwoju miasta.

W poprzednim ustroju było coś takiego jak "normatyw urbanistyczny". Jestem zwolenniczką ponownego wprowadzenia "standardów urbanistycznych". Chodzi o to, żeby samorząd nie był całkowicie suwerenny w swoim planowaniu. Robiąc plan, będzie musiał zapewnić to, co było kiedyś: że na określoną liczbę mieszkańców musi być szkoła, a żeby do niej dojść, nie można przekroczyć ruchliwej drogi jak Trasa Łazienkowska czy jakaś inna wielka arteria, że w określonej odległości od domów muszą być tereny zielone.

W komunizmie o przestrzeń dla obywatela dbano rewelacyjnie, przynajmniej w ustawodawstwie!

 

Ale osiedla były podobne do dzisiejszych: wyspy odcięte od tkanki miejskiej.

- Tamte osiedla budował gigantyczny państwowy inwestor. Gdyby nie było takiej centralizacji decyzji i środków, to by to inaczej wyglądało, ulice byłyby pewnie gęściej. Sama idea była dobra: równy dostęp do słońca i zieleni, ale zanikła tradycyjna struktura urbanistyczna miasta. Dzisiaj z dyktatury proletariatu przeszliśmy do dyktatury dewelopera i powstaje pytanie: co zrobić, żeby realność wielkiego kapitału nie uniemożliwiła budowania przyjaznej przestrzeni.

Jak ratować tą przyjazną przestrzeń?

- To jest możliwe tylko przez silną władzę, przez silny samorząd. Jest taki cytat z książki "Zrównoważone miasta" Grahama Haugthona i Collina Huntera, który chętnie wszędzie i wszystkim powtarzam: "Rozwój miasta nie jest wynikiem sił natury, jakiś innych sił danych z góry, wolnego rynku czy ekonomii, rozwój miasta jest wyłącznie wynikiem decyzji politycznych." Zaniechanie zarządzania rozwojem miasta jest też decyzją polityczną.

Kiedy doszło do tego zaniechania?

- Na początku lat 90., wraz z nastaniem wolnego rynku. Zasada była jedna: budujcie gdzie chcecie i jak chcecie. Kto jest użytkownikiem terenu, staje się jego właścicielem i może robić ze swoją świętą własnością to, co mu się podoba, a kto myśli inaczej, jest zwolennikiem komunizmu. To była czysta polityczna demagogia.

Jestem członkiem Głównej Komisji Urbanistyczno-Architektonicznej, która doradza ministrowi budownictwa. Kiedyś przekonywaliśmy jednego z poprzednich ministrów, by do ustawy o zagospodarowaniu przestrzennym wprowadzić standardy urbanistyczne i inne rygory dyscyplinujące wszystkich do budowania dobrej przestrzeni. Minister wysłuchał głosu profesjonalistów i w pewnym momencie mówi: "no dobrze, ale przecież mamy wolny rynek". Wtedy Adam Kowalewski, przewodniczący komisji, architekt i były wiceminister budownictwa nie wytrzymał: "Panie ministrze, mamy wolny rynek w Paryżu, w Nowym Jorku, w Londynie, w Pradze i w Budapeszcie, ale nigdzie nie ma takiego chaosu jak u nas".

Tłumaczyliśmy, że wolny rynek nie załatwi za nas tego, co jest dobrem wspólnym, a miasto jest dobrem wspólnym. Bez wolnego rynku miasto się nie zbuduje, ale podstawowym zadaniem władzy samorządowej jest łagodzenie konfliktu między prywatnym a publicznym i próba osiągnięcia maksymalnego konsensusu dla wspólnego dobra.

Jaki jest przepis na dobre miasto?

- Nie da się prawnie uregulować tego, żeby ludzie byli szczęśliwi. Ale Polska jest jednym krajem w Europie poza Grecją, gdzie planowanie uważa się za śmieszne i w którym nie ma podatku katastralnego. Nigdzie w Europie w centrach wielkich miast nie ma pustych działek, tylko w Polsce. Dlaczego? Bo w Polsce nie ma podatku od rynkowej wartości gruntu. Nie chodzi o to, żeby ktoś płacił horrendalną sumę za swoje małe mieszkanie, które jest jego jedyną siedzibą. Chodzi o to, żeby inwestor, który kupuje działkę w atrakcyjnej lokalizacji w mieście, nie trzymał jej czekając latami na kilkakrotne przebicie.

Przykład - Miasteczko Wilanów w Warszawie. Ogromny teren - 160 ha - przez lata po uchwaleniu planu jest wciąż niezabudowany, właściciel terenu sam decyduje o tempie budowy miasteczka. Inni deweloperzy w tym czasie nalegają, żeby uchwalać nowe plany, bo nie mają gdzie budować.

Brak takiego instrumentu jak podatek od wartości nieruchomości czyni władzę samorządową bezradną w sterowaniu rozwojem miasta.

Czym to grozi?


- Miasto się rozlewa na nowe, zielone tereny. A rozproszenie terytorialne miasta jest czymś bardzo złym. Uniemożliwia racjonalną obsługę zarówno poprzez infrastrukturę jak i transport. Budujemy na szambach, bo nie ma kanalizacji, nie mamy szkoły, bo dla stu rodzin nikt szkoły nie zbuduje i stoimy w korkach, bo dla osiedla oddalonego o 20 km od centrum nie opłaca się puszczać autobusów.

Mamy dziś załamanie się struktury miasta w wyniku złego planowania.

Popełniamy błędy miast Europy Zachodniej sprzed 40 lat. W latach 60. samochód stał się dostępny dla mas i nagle zaczęło być możliwe rozproszenie zabudowy. Dzisiaj przeciwko temu zjawisku prowadzi się intensywną politykę na poziomie państw i regionów.

Ważne jest, żeby w przestrzeni publicznej wyeksponować coś, co nas jednoczy albo nam coś przypomina. To, co się dzieje w przestrzeni publicznej silnie na nas oddziaływuje.

Na czym ona polega?

- Po pierwsze zapobiega się niekontrolowanemu rozlewaniu się miast, czyli "urban sprawl", na pola i tereny zielone i sprzyja powstawaniu "compact cities" - zwartych miast. Anglicy mają na przykład tzw. Regional Planning Act. Odpowiednik naszego wojewody sprawdza, czy projekt planu zagospodarowania, który ma wprowadzić zabudowę na nowe tereny, jest poparty odpowiednią analizą. Władze lokalne nie mogą według własnego widzimisię planować rozwoju miasta na terenach dotąd niezurbanizowanych.

Chodzi o to, by nie niszczyć tzw. greenfields, czyli terenów zielonych. A po drugie, żeby maksymalnie wykorzystać tzw. "brownfields", czyli tereny, które odebraliśmy przyrodzie, a dzisiaj z różnych powodów nie są już potrzebne. To na przykład stare tereny portowe, czy przemysłowe. Więcej niż połowa zabudowy musi być w nowych planach realizowana na dotychczasowych "brownfields".

W studium rozwoju Warszawy uchwalonym w 2006 r. praktycznie wszystkie tereny przeznaczono na zabudowę, niewielkie kawałki zostawiono zielone. Nikt nie wie, czy to jest prognoza potrzeb nowych terenów budowlanych na najbliższe 15 czy 50 lat.

Co się stało? Symboliczne i estetyczne myślenie o mieście zostało zastąpione wyłącznie komercyjnym?

- Zabrakło idei dobra wspólnego. Śledzę dyskusję o reklamach wieloformatowych. Zarząd Dróg Miejskich zza lewego ucha wyciągnął argument, dlaczego należy zdjąć reklamy - bo stanowią zagrożenie dla kierowców. Wstydzimy się powiedzieć, że to jest śmieć. A w przestrzeni publicznej nie wolno śmiecić, tak jak nie wolno nikogo napadać. To jest agresja wizualna. Za to powinien być mandat. To powinno być zakazane, nieważne czy ktoś wiesza płachtę reklamową na prywatnym domu, czy należącym do miasta.

Pojęcie dobra wspólnego zostało skompromitowane w poprzednim ustroju. Wtedy jednostka była niczym, teraz mamy wahnięcie w drugą stronę, jednostka jest wszystkim. Nie mamy języka, by mówić o tym co wspólne, by tego bronić.

Myślenie symboliczne o przestrzeni miejskiej to także pomniki. Ostatnio na każdym wolnym skwerze w mieście ktoś chce postawić pomnik jakiejś osobie, czy idei. To także zawłaszczanie przestrzeni.

- Ja to oceniam pozytywnie. Ważne jest, żeby w przestrzeni publicznej wyeksponować coś, co nas jednoczy albo nam coś przypomina. To, co się dzieje w przestrzeni publicznej silnie na nas oddziaływuje. Reklamodawcy o tym wiedzą.

Ludzie nie protestują, kiedy miasto znika pod płachtami reklamowymi. Dlaczego?

- To pytanie do socjologów, niech wytłumaczą, dlaczego jesteśmy tacy bierni. Z moich obserwacji wynika, że ludzie nie wiedzą, jakie mają możliwości. W naszym ustawodawstwie planowanie to jedyna dziedzina, na którą możemy mieć bezpośredni wpływ. Każdy może napisać uwagę do planu, nie trzeba nawet mieszkać w danej miejscowości. Tylko, że niewiele o osób z tego prawa korzysta.

Podjęłam taką próbę jako obywatel. Kiedy samorząd warszawski zdecydował o przygotowywaniu planu zagospodarowania tzw. Parku pod Skocznią na Mokotowie i zabudowaniu terenów, które miały być zielonym klinem dla miasta, napisałam listy do pani prezydent miasta i przewodniczącej Rady Warszawy. Pani przewodnicząca odpowiedziała na moje uwagi i wyjaśniła, że decydujący głos ma komisja ładu przestrzennego i że jeśli na sesji rady komisja mówi, że nie ma uwag do planu, to wszyscy podnoszą rękę. Sprawdziłam skład komisji ładu przestrzennego. Tam nie ma ani jednego architekta czy urbanisty.

Wśród znajomych i profesjonalistów rozesłałam mój głos - protest. Jedni się podpisywali, inni mnie wyśmiali. Ktoś spytał, jaki ja mam w tym interes. To pytanie, na które nie znam odpowiedzi i od razu zaczynam się wstydzić czy przypadkiem nie mam jakiegoś "podejrzanego interesu". Wszyscy, z którymi rozmawiam narzekają na to, że jest brzydko, że źle się dzieje w przestrzeni miast. Pytają, dlaczego tak jest. Mówię im, że dlatego, bo wy się na to godzicie, wszyscy.

*Magdalena Staniszkis - architekt, urbanistka, wykładowca Politechniki Warszawskiej. Zaprojektowała z zespołem m.in. siedzibę Rodan Systems w Warszawie przy ul. Puławskiej (budynek uznany za jedną z 20 Ikon Polskiej Architektury) i Dom Małego Księcia Lubelskiego Hospicjum dla Dzieci. Jest autorką planu Śródmieścia Warszawy z 1983 r.

Źródło: Gazeta Wyborcza.

 

Komentarze (1)

Zapisz się do kanału RRS tego komentarza

Pokaż/Ukryj Komentarze
reply
Houses and cars are expensive and not everybody can buy it. But, credit loans are created to help different people in such cases.
Webster26Yesenia , 11 luty 2011

Napisz komentarz

pomniejsz | powiększ obszar

Poprawiony: środa, 24 marca 2010 17:11